<<< poprzedni artykuł | następny artykuł >>> |
Michael Jordan powszechnie uważany jest za najpopularniejszego sportowca świata, choć już prawie od trzech lat nie oglądamy go na koszykarskich parkietach. Jednak traktowanie Jordana w kategoriach wyłącznie sportowych byłoby błędem - "boski" Michael jest bardziej zjawiskiem obyczajowym, niż legendą kultury fizycznej. Fenomen Jordana stał się pożywką dla publicystów całego świata; książka znanego amerykańskiego historyka Davida Halberstama "Grać i wygrać" jest jednak wyjątkowa: warstwa publicystyczna, czy wręcz fenomenologiczna doskonale współgra z rzetelną robotą historyka (zestawienie faktów, dat, itp.), dając najpełniejszy bodaj obraz drogi do sławy tego sportowca.
Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że posiadacz koszulki numer 23 (z takim numerem grałJordan w Chicago Bulls) stał się uosobieniem sukcesu nie tylko dla współrodaków, ale dla całego świata. Ba - stał się tego świata własnością, taką samą jak - przy zachowaniu wszelkich proporcji - Rembrandt czy Fellini. Sam wielki sportowiec nigdy nie lubił tego porównania, ale jest on takim samym symbolem pop-kultury made in USA, jak Myszka Miki, Harley Davidson czy Lalka Barbie.
Młodzi ludzie, którzy wieszają sobie na ścianach plakaty z podobizną Jordana niekoniecznie naśladują go w sensie sportowym, niekoniecznie pragną posiąść taką samą umiejętność "latania" nad parkietem (nie na próżno miał on przydomek "Air" - czyli powietrzny) czy rzucania piłki za trzy punkty - dla nich koszykarz stanowi pewien punkt odniesienia: jest kimś lepszym, wybrańcem, istotą, która rodzi się raz na sto lat. Proszę mi wybaczyć ów patos, niemniej jest prawdą, że kult Jordana w pewnym momencie przybrał charakter niemal religijny, wręcz niestosowny, biorąc pod uwagę fakt, że mówimy nie o świętym, ale sportowcu, który po prostu ma więcej talentu, szczęścia i zapału do pracy niż inni. Ów zapał do pracy przeszedł zresztą do legendy. Halberstam przytacza wspomnienie jednego ze współpracowników koszykarza, który twierdzi: "Jordan był jak mały sympatyczny komar. Odganiało się go, a on natychmiast wracał, bzycząc jeszcze głośniej, zawzięty jak sto diabłów".
Ta pracowitość zaowocowała genialną techniką, podziwianą przez kibiców. Wielu z nich przychodziło na mecze "na Jordana" a nie dla wyniku - tak, jak w wypadku piłkarza Pelego czy Mardonny, Numer 23 dostaczał widzom radości samą grą, nie tylko zwycięstwem. Jego poprzednicy, jak Abdul Jabbar czy E. Magic Johnson zachwycali skutecznością, ale nie mieli tego niezwykłego wdzięku, tej baletowej gracji z jakim poruszał się na parkiecie (i nad nim) wielki Michael. W pewnym momencie całe NBA osiągnęło poziom, nieosiągalny dla koszykarzy spoza
Stanów Zjednoczonych. Koszykarze, świadomi, że są bohaterami masowej wyobraźni, postanowili stylizować się na nadludzi. Kiedyś koszykarz ligi NBA, prócz wzrostu, niczym specjalnie nie odróżniał się od choćby lekkoatlety. Spece od marketingu amerykańskiej zawodowej koszykówki uznali jednak, ze mecz basketballu nie może być li tylko spotkaniem sportowców, ale musi stać się wielkim show, w którym biorą udział współcześni gladiatorzy. Od końca lat 80. przeciętny koszykarz NBA musi mieć muskulaturę Herkulesa. Wystarczy wspomnieć Carla Malone, Charlesa Barkleya czy Shaquille'a O'Neal. Nie inaczej jest z Jordanem, choć od wspomnianych atletów koszykówki był on zawsze znacznie smuklejszy.
Ameryka nie byłaby Ameryką, gdyby jej fabryka snów - Hollywood nie wykorzystała popularności Jordana w jednej ze swych superprodukcji. W połowie lat 90. na ekrany kin wszedł film, w którym Jordan wystąpił u boku rysunkowego bohatera - Królika Bugsa. Jako zawodnicy jednej drużyny stawiają czoła koszykarskiemu teamowi potworów, którzy oczywiście muszą uznać wyższość duetu Jordan - Bugs. Film ten nie poraża głębią treści, ale też trudno sobie wyobrazić, by Jordan- idol najmłodszych - wystąpił u Wendersa czy Wajdy. Film ten udowodnił natomiast, że koszykarz znakomicie czuje się przed kamerą: po filmie posypały się propozycje udziału w lukratywnych kampaniach reklamowych. Co wcale nie znaczy, że Jordan korzystał z tej możliwości bez opamiętania. W książce "
Grać i wygrać" autor przytacza ciekawą historię, jak pewna firma zaproponowała mu wystąpienie w reklamie, wraz ze znakomitym graczem w golfa Tigerem Woddsem: obaj sportowcy mieli zagrać rolę dzieci jeżdżących na gokartach. "Jordan odmówił" - pisze Halberstam - "nie był już dzieckiem, lecz biznesmenem we wszystkim co robił. Nie przez przypadek reklamy Nike z poprzedniego sezonu przedstawiały go jako dyrektora". Trudno też się dziwić przykładnemu mężowi, ojcu trójki dzieci że nie chciał "robić z siebie głupka", nawet za bardzo duże pieniądze. Tym bardziej, że ich brak z pewnością mu wówczas nie doskwierał.
Miał Jordan też przygodę z baseballem - w pewnym momencie, uznając, iż w koszykówce osiągnął już wszystko, przez sezon występował w drużynie Birmingham Barons. Niestety, w tym sporcie nie osiągnął sukcesu i szybko powrócił na koszykarski parkiet.
Z czasem Jordan przestał być traktowany wyłącznie jako sportowiec - pojawiający się u niego dziennikarze coraz częściej pytali go o sprawy nie związane ze sportem, ale np. z polityką. Tej ostatniej Jordan starał się unikać, ale tematy społeczne uważał za istotne. Kiedyś np. zaapelował do młodzieży by nie przerywała nauki. Ale nie angażował się w popieranie organizacji czarnoskórych Amerykanów, uważając, że podziały rasowe są anachronizmem, i że nawet biali Republikanie są dziś gwarantem równego traktowania wszystkich obywateli kraju. Jak pisze Halberstam: "reprezentował inne pokolenie młodych murzynów w Ameryce, dla których wiele drzwi, niegdyś zamkniętych, nie tylko w edukacji, ale w gospodarce i życiu społecznym, stało teraz otworem; więcej - był jednym z tych, którzy je otwarli.
Michael Jordan zakończył karierę u szczytu sławy - jako człowiek, dzięki któremu Chicago Bull (po raz zresztą kolejny) zdobyli tytuł mistrza NBA - nie ma wątpliwości, że bez jego wspaniałych rzutów drużyna ta nie osiągnęłaby w sezonie 1997/1998 takiego sukcesu. Zresztą już w następnym sezonie, bez Jordana, Byki stały się przysłowiowym chłopcem do bicia. Jordan zaś zamienił koszulkę z numerem 23 na elegancki garnitur prezesa klubu Waszyngton Wizzards. Niestety - Czarodzieje pod jego zarządem nie stały się czarnym koniem rozgrywek, zaś sam Jordan zasłynął jako nieprzyjemny typ, który zwalnia ludzi i "wiesza psy" na tych, którzy pozostali w klubie. Od pewnego czasu 38 - letni koszykarz przebąkuje o możliwości powrotu na parkiet, choć gdy prasa podejmuje ten temat, stwierdza, że na 99,9 proc. come backu nie będzie. Być może Jordan byłby w stanie wykrzesać z siebie wielką formę, ale czy wystarczyłaby ona, by poprowadzić klub (nie wiadomo zresztą, gdzie miałby grać: w Waszyngotnie czy w Chicago?) do kolejnego zwycięstwa. W wypadku porażki legenda, na która wielki "Air" pracował kilkanaście lat mogłaby nieco stracić na swym blasku.