<<< poprzedni artykuł | następny artykuł >>> |
Po ponad dziesięcioletniej karierze Michaela Jordana w NBA jego sportowy geniusz przekształcił niezwykłego koszykarza w ogólnoświatowy totem pop-kultury, będący miernikiem i punktem odniesienia dla wszelkiej wielkości w sporcie wyczynowym. W kulturze, dla której znamienna jest niezaspokojona pasja porównywania, przeciwstawiania, ustawiania wszelkich zjawisk w listy i rankingi, Michael Jordan jest uniwersalnym instrumentem pomiarowym sportowej wielkości. Niespotykana, dominująca zawsze i nad wszystkim klasa Jordana, jego doskonałość czysto koszykarska i jego fenomen kulturowy mają tak znaczący wpływ na współczesne życie na całym świecie, że bardzo często, chcąc podkreślić wielkość także w innych dziedzinach: u sportowców, ale i u artystów, przedsiębiorców, a nawet w świecie przedmiotów używamy przenośni: to jest, jak Michael Jordan. On jest MJ w interesach, to jest MJ samochodów i tak dalej. Oczywiście służy to tylko przekazywaniu tego, o co nam chodzi : że coś jest dobre, bo tematem naszej rozmowy nie jest wtedy ten jeden, prawdziwy Michael Jordan. Nie chodzi też o dokładność porównania, bo i tak, gdy użyjemy takiej przenośni, każdy nas zrozumie.
"Ten nowy F-16, to Michael Jordan myśliwców." I co, czy coś jest jeszcze niejasne? A sam Michael Jordan? Nie wiadomo, czy jeszcze zagra w kosza na arenach NBA. Jeżeli nawet tak, to i tak jest już na progu swej sportowej emerytury. Niedługo potrzebny będzie nowy symbol sportowej perfekcji, nowy superlatyw w odczuciu całego społeczeństwa. Bo MJ jest na bezwzględnie pierwszym miejscu nie tylko w sferze basketu: także w kulturze popularnej jest postacią tak wszechobecną, że trudne staje się nawet ustalenie, kogo można by stawiać na drugiej pozycji za nim. W samej NBA też nie jest to jasne: no, bo kto jest najlepszym koszykarzem, nie licząc Michaela? Shaquille o'Neal? Scottie Pippen? Gary Payton? Karl Malone? Grant Hill? Za każdym z nim można podać sporo racji i już jest dyskusja - nic nie da się tu ustalić u sposób oczywisty. A poza tym, to wciąż pozostaje spór o drugie miejsce. Co do pierwszego, nikt nie ma wątpliwości, to jest poza kwestii. A w kulturze popularnej, kto jest numerem dwa? Schwarzenegger? Madonna? Spice Girls? Wielki transatlantyk, który zatonął przed pierwszą wojną światową? Żeby przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni pierwsze miejsce także w świecie pop-kultury było jasne dla wszystkich, trzeba się cofnąć o trzydzieści lat wstecz: to byli Beatlesi i nikt temu nie zaprzeczał. A teraz jest to Mike.
W Stanach Zjednoczonych, kraju, który wynalazł kulturę popularną wraz z jej najbardziej charakterystyczną cechą: intensywną, lecz bardzo krótką uwagą poświęconą każdemu zjawisku, Jordan jest dość niezwykły także pod tym względem, że już od dawna pozostaje na szczycie zainteresowania. Choć nie od razu dostał się na ten szczyt : zajęło mu to dziesięć lat od chwili, gdy zabłysnął jako student pierwszego roku w zespole swojego uniwersytetu North Carolina. Dziesięć lat dzieliło chwilę, w której oddał swój pamiętny rzut z wyskoku - celny i przesądzający o zwycięstwie jego uczelni w turniej mistrzowskim ligi NCAA w 1981 roku, od serii finałowej NBA, w której Chicago Bulls triumfowali nad Los Angeles Lakers w roku 1991 i zdobyli swój pierwszy tytuł mistrzów ligi. Dopiero wtedy dla wszystkich stało się jasne, że Jordan jest nieporównywalny, że jest jak nikt inny.
Wcześniej i tak zgadzano się na, wiele, ale jego dominacja nie była bezsporna. Uważano, że jest jednym z najskuteczniejszych, przy tym najefektowniej grających zawodników ligi, że zasłużenie zostaje liderem NBA w kategorii średniej punktowej, że choć stanowi tylko jedną piątą podstawowego składu Bulls, to jako ta część jest lepszy od całości. Jednam na tym przykładzie widać, że nasza kultura popularna ceni osiągnięcia zespołowe bardziej niż indywidualne : tytuły lidera strzeleckiego NBA nie zapewniły Jordanowi miana koszykarza największego i niezrównanego : o tym przesadziły dopiero kolejne tytuły mistrzowskie Bulls. Dopiero wtedy wszyscy uznali, że Jordan jest większy niż jego wspaniali poprzednicy, a ci, którzy wcześniej wątpili w trwałość jego fenomenu, dali się przekonać. Między pojęciem najlepszego strzelca, a wielokrotnego zespołowego mistrza istniał w przekonaniu ludzi jeszcze jeden związek: wielu uznawało za pewnik, że są to role nie do pogodzenia, że skoro dany zawodnik jest królem strzelców NBA, to na pewno nie gra zespołowo i nie może doprowadzić swojej drużyny do mistrzostwa. Będzie królem, ale na pewno nie będzie mistrzem. A Jordan zaangażował się w trudne zadanie udowodnienia, że jest inaczej i robi to z powodzeniem od prawie dziesięciu lat. Także to udane połączenie sukcesu indywidualnego i drużynowego wynosi go ponad inne gwiazdy. Jeszcze jedno jest ważne: umiał się wspinać na szczyt współczesnej pop-kultury, potrafił spełnić jej wymagania. Lata 80. Były okresem wielkiej eksplozji techniki wideo, rozwoju sieci ESPN i kanału MTV. Popularne stawało się to, co było atrakcyjne wizualnie. A Jordan właśnie wtedy zaczął się odróżniać od reszty graczy ligi. Ostrzygł się na "zero", założył jaskrawoczerwone buty, wprowadził modę na znacznie dłuższe spodenki koszykarskie - trzepoczące wokół kolan. Nie on stworzył ten krój, tak jak nie on wynalazł mimikę: uśmiech na twarzy, bystre spojrzenia i mrugnięcia do kamery, ale połączył wszystkie te elementy w sposób tak fascynujący, że zachwyt, jakim od początku otaczano jego grę, stawał się coraz powszechniejszy, stawał się niemal obowiązujący.
Image Jordana zaczął być równie ważny i wielki, jak jego czysto sportowe umiejętności i talent. Także teraz, w przededniu spodziewanego zakończenia wspaniałej kariery, Jordan umiejętnie dba o własny wizerunek. Stworzył firmowaną swoim nazwiskiem linię wód kolońskich, firmuje też kolekcję mody, jakby znowu trafnie przeczuwając współczesne tendencje - wie, że chociaż nikt nie może zostać dokładnie i w pełni drugim, Michaelem Jordanem, to okazja, by, chociaż ubierać się i pachnieć jak idol będzie dla wielu spełnieniem marzeń. W dzisiejszym świecie, w którym rzeczywistość coraz częściej zastępowana jest przez komputerowe symulacje, pociągająca będzie perspektywa zostania przynajmniej wirtualnym Jordanem. Co jeszcze jest tak charakterystyczne dla wielkiej kariery Jordana - sportowca i współczesnego mitu? To - że umiał on sprawić, by nawet jego braki i ograniczenia, w sporcie zawsze jednak obecne, umacniały jego wizerunek.
Gdy w 1993 roku porzucił koszykówkę i rozpoczął nową karierę, w drugoligowym klubie baseballowym, niemal wszyscy fani, a nawet niektórzy ludzie spoza publiczności sportowej uznali za pewnik, że taki geniusz zabłyśnie także w innej, nowej dla siebie dyscyplinie. Prawdę od początku znali tylko ludzie naprawdę wnikliwie interesujący się sportem. Rozumieli, że Jordan chwilowo szuka spokojnego zajęcia na uboczu i widzieli, że jest bardzo przeciętnym baseballistą. Sam Jordan też zaakceptował fakt, że nie jest w tym dobry i to sprawiło, że stał się bliższy ludziom, bardziej ludzki. Pomyślcie o tym. Gdyby grał w pierwszej lidze i notował w uderzeniach poziom 30%, nadal byłby tylko pomnikiem - nikt nie mógłby utożsamiać się z nim jako z człowiekiem Niektórzy i tak utrzymują, że Jordan jest herosem, a nie żywym człowiekiem, że pozostaje nawet poza granicami zwykłej, ludzkiej wyobraźni, a jednak to właśnie jego ludzka strona sprawia, że jest postacią tak atrakcyjną. Jest w końcu wnukiem ubogiego rolnika, który pracował na kawałku nie swojej ziemi, dzierżawiąc ją za połowę zbiorów. W szkole średniej nie dostał się do drużyny koszykarskiej, bo uznano, że za mało umie. Do 16 roku życia nie było go stać na kupienie sobie roweru.
Teraz jego umiejętności koszykarskie przekraczają wszystko, co świat kiedykolwiek widział, ale jako człowiek nie jest, kimś jakby oderwanym od życia z racji swej wielkości. Tacy byli Wilt Chamberlain i Kareem Abdul-Jabbar: choćby przez swoje fizyczne rozmiary wyrastali ponad tłum, a rozmawiając z nimi człowiek zadzierał głowę jak do monumentu. Jordan jest wysoki, ale porównywalny do zwykłych ludzi. Nie jest kolosem, dopiero w grze dominuje nad prawdziwymi kolosami. Mogą się z nimi utożsamiać normalni ludzie, którzy nie są obdarzeni nadzwyczajnymi przymiotami, a jak każdy marzą o dokonaniu nadzwyczajnych rzeczy.
A teraz dodajmy do tego możliwości świata reklamy: przyciągające spojrzenie, sugestywnie wypowiedziane słowa, podkreślanie urody i niezaprzeczalnego sex-appealu Jordana - i już rozumiemy, jak to się stało, że wielki koszykarz umożliwił sprzedanie amerykanom milionów sztuk obcisłej bielizny i luźnych strojów wierzchnich. Reklamowane przez niego produkty kupowali zwykli ludzie, nawet konserwatywni w poglądach, tacy, którzy nie kupiliby tych samych rzeczy, gdyby znaleźli je w zwykłych sklepach na ulicy, nie poparte tą reklamą. Prawdziwą miarą człowieka, który jest na tyle wielki, że zwykło się przyrównywać właśnie do niego nasze zwykłe ludzkie sprawy, jest to czy potrafi on przekonać tę ogromną publiczność, jaką jest społeczeństwo, nawet do własnych słabości, czy potrafi sprzedać swoje słabe strony. Bo jeśli chodzi o bóstwa pop-kultury, pewien zwyczaj mamy wyrobiony na stałe: żądamy od nich doskonałości, prawie perfekcji. Ale gdy odkryjemy także u nich, to, co u człowieka nieuniknione: uleganie pewnym słabościom, poddawanie się pokusom, gotowi jesteśmy cenić także to, choć z jakimś poczuciem winy i zakłopotaniem, jak gdybyśmy to sami im ulegali. Dziennikarze uważnie śledzący życie i karierę Jordana donosili przed laty o takich zauważonych słabościach. Pisano o jego wypadach do domów gry, gdzie oddawał się hazardowi. Grał, obstawiając wysoko. Kilka lat temu widywano go w towarzystwie osobników raczej podejrzanych, a już na pewno niepowiązanych ze sportem.
Ale publiczność pozostawała w kręgu jego czaru. Nawet wielkie grzechy w jego wykonaniu odbierano by jako błahostki. "Nieraz powtarzam, że pan Jordan jest istotą z innej planety, to nie jest zwyczajny śmiertelnik" - mówi Anita De-Frantz, wiceprzewodnicząca Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego."Jest człowiekiem tak dalekim od powszedniego, codziennego życia. Nawet to, co robi z tak zwanych "złych rzeczy", jest tak oderwane od rzeczywistości, że nie przemawia do mnie." Ten prawie kosmiczny dystans, dzielący Jordana od tych, którzy być może zajmują drugie i dalsze miejsca, uwalnia jakby siłę przyciągania fanów i wielbicieli - tak wielką, że inni mogą mieć tysiące i dziesiątki tysięcy swoich kibiców, a on ma ich całe miliony. Miliony młodych ludzi nierzadko ledwie zwracają uwagę na to, co dzieje się w rozgrywkach play-offs NBA i jak grają wspaniałe supergwiazdy, ale nie przepuszczą nawet jednego nadawanego w ogólnokrajowej telewizji programu z udziałem Jordana i jeszcze nagrają go na kasety, by obejrzeć ponownie. Tak, aby być prawdziwym wirtuozem, nie wystarczy opanować swoje rzemiosło do mistrzostwa - trzeba mieć jeszcze dar przykuwania do tego, co się robi, uwagi tych, którzy w innym razie sami z siebie nie byliby tym zainteresowani. Bodaj najnowszym potwierdzeniem tego zjawiska jest Tiger Woods, absolutna supergwiazda, przyciągająca na swoje rozgrywki największych fanów, a przed telewizory milionową widownię. Prawdziwy arcymistrz golfa i zwracania na siebie uwagi innych. A poprzednikiem Jordana w tej dziedzinie był wielki bokser, Muhammad Ali, a jeszcze wcześniej fantastyczny baseballista Joe DiMaggio, a przed nim, jeszcze przed wojną, Babe Ruth, też niezrównany as baseballa. To w świecie sportu, natomiast jako gwiazda kultury popularnej Jordan zajmuje miejsce, które najczęściej zdobywa się, działając na judzi emocjonalnie - poprzez muzykę. Frank Sinatra, później Elvis, po nim The Beatles. Dociera się tam różnymi drogami, ale później pełni się w tej sferze podobne role, bez względu na uprawianą dyscyplinę. Po śmierci Księżnej Diany dziennikarze ruszyli całymi setkami właśnie do Jordana, by pytać go o jego doświadczenia i problemy z natrętnymi paparazzi. Uznali, że to jest właściwy człowiek, by wypowiedzieć się na temat trudnych stron życia osób z panującej rodziny królewskiej! Ale w sumie to, że Jordan ma dziś tak znaczny wpływ na tak wielką grupę ludzi, jest wynikiem pewnych zbiegów okoliczności. Jest rzadko spotykanym połączeniem nieprawdopodobnego talentu sportowego z magnetyczną, charyzmatyczną osobowością, a do jego sławy przyczyniło się dodatkowo to, że właśnie za jego czasów rozwinął się aktywny marketing obuwia sportowego i że właśnie z nim przedsiębiorcy powiązali swoje inwestycje w reklamę.
Jeszcze 15 lat temu żaden weteran boisk koszykarskich ani żaden Makler z giełdy na Wall Street nie mógł przewidzieć, że to połączenie okaże się złotym wynalazkiem w dziedzinie biznesu. A do tego dochodzi jeszcze dokładnie w tych samych latach, bezprecedensowy rozwój mediów: techniki wideo, transmisji telewizyjnych, prasy i fotografii sportowej - i reklamy w sferze wyczynowego sportu. Jednostkowy, nieporównywalny przypadek sławy Jordana zaprzeczył też niepisanej tradycji, którą sport dzieli z dobrą literaturą: że bohater musi mieć swojego antagonistę, tego, z którym się nieustannie ściera z do końca niepewnym rezultatem. Ali był wielkim mistrzem, ale miał godnego siebie rywala : był nim Joe Frazier. Chamberlain miał Russella, Magic Johnson - Birda. Zespół Dodgers walczył z Yankees, cała Ameryka, zbrojąca się w latach 50., wiedziała, że na drugiej półkuli zrobi się Związek Radziecki. A Jordan? Jordan miał tylko... powietrze. Nawet Bulls nie mieli jednego, odwiecznego przeciwnika, w czasach Jordana nie wytworzyła się żadna tak legendarna rywalizacja, jak kiedyś Celtics z Lakers. Bulls Zdobyli pierwszych pięć tytułów mistrza NBA, za każdym razem pokonując w Finałach inny zespół. Tylko w tym roku w walce o szósty pierścień spotkali się ponownie z zespołem Utah Jazz. A w tym czasie Jordan zdobył dziesięć razy tytuł lidera NBA w kategorii średniej punktowej, i wyprzedzał różnych super strzelców. Jego osiągnięć nie dało się mierzyć trudem i dramatem zwycięstwa nad wielkim rywalem, więc miarą obowiązującą stało się to, że jest bezkonkurencyjny: nie ma dla niego rywali. Dlatego tak wielkie zainteresowanie i tak wielka sława otoczyły fantastycznego sportowca, a nie fantastyczną walkę. Marketing sportowy tylko czekał na takie wyniesienie jednej postaci. Fala intensywnej reklamy poniosła imię i wizerunek Michaela do większości krajów świata, do milionów ludzi, nawet do tych, którzy nie interesowali się ani rozgrywkami NBA, ani samą koszykówką. Gdy w październiku ub. roku Jordan był wraz z Chicago Bulls w Paryżu, na corocznym turnieju McDonald's, dziennik "France Soir" ogłaszał na pierwszej stronie: "Michael Jordan jest w Paryżu. To znaczy więcej niż gdyby odwiedzał nas Papież. To Bóg uosobiony." Mniej więcej w tym samym czasie na drugim końcu świata grupa amerykańskich turystów wspinała się na strome zbocze wygasłego wulkanu w jednym z parków narodowych Nowej Zelandii. Gdy przystanęliby przepuścić na wąskiej ścieżce wycieczkę uczniów idących od strony szczytu, zauważyli, że ostatnia ze schodzących, nastoletnia dziewczyna, ma na sobie tę charakterystyczną koszulkę z numerem 23.
Antropologowie kultury formułują różne wyjaśnienia, jak doszło do powstania tak silnej, żywej legendy, wszyscy jednak zgadzają się z tym, że jej rozmiary w oczach przeciętnego fana są oszałamiające. A także, nierzadko, w oczach ludzi poważnie zainteresowanych i zaangażowanych w życie Ameryki: w grudniu Jordan jako pierwszy w historii sportowiec zwyciężył w dość szczególnym plebiscycie pisma "The Sporting News". Otrzymał numer jeden na licie najpotężniejszych postaci świata sportu. Trzeba dodać, że sami sportowcy pojawiają się na niej rzadko i na odległych miejscach: tu wybierane są raczej grube ryby mediów, właściciele skupiający w swych rękach wiele klubów, czy promotorzy najatrakcyjniejszych imprez, ludzie wpływowi w różnych dyscyplinach jednoczenie. A tym razem wygrał Jordan - wybierając go, "The Sporting News" uznały go za sportowca, którego kariera i działalność wpływa na wiele gałęzi gospodarki w wielu krajach świata.
A przecież Jordan nic nie traci, jeśli stracić z pola widzenia cały biznes, reklamę, wszystkie dodatkowe sfery narosłe wokół jego kariery i wziąć pod uwagę wyłącznie osiągnięcia dokonane na parkiecie, między jedną, a drugą tablicą. Jest dziesięciokrotnym królem strzelców ligi, pięciokrotnym laureatem tytułu Najlepszego Zawodnika Sezonu NBA, graczem wielokrotnie zaliczanym do pierwszego składu defensywnego ligi i jedynym koszykarzem, legitymującym się średnią z całej kariery 31,7 pkt na mecz, najwyższą w dziejach NBA - do czego dochodzi jeszcze jeden zastanawiający fakt : że na przestrzeni tych ośmiu lat, w czasie których Bulls sześć razy zdobyli tytuł mistrzowski ligi, wielu odchodziło, przychodzili nowi, ale przez cały czas towarzyszył mu tylko jeden zawodnik - Pippen. Jeśli przyjrzymy się jakiejkolwiek innej dynastii zapisanej w kronikach NBA, przekonamy się, że za każdym razem przez cały mistrzowski okres w danym zespole było trzech, czterech, nawet pięciu niezmiennych asów - autorów sukcesu. A w dynastii Chicago Bulls są tylko dwa elementy stałe: Jordan i Pippen. Jak na to królestwo gigantów, obaj są niepozorni, mierzą odpowiednio 198 i 201 cm wzrostu. Mimo tego, jak ważny stał się w ostatnich latach rynek wolnych agentów dla wzmacniania i kształtowania zespołów NBA, mimo tego, jak niewyobrażalne sumy oferuje się w kontraktach wielkim graczom, Jordan i Pippen pozostali niezmiennie podstawą drużyny Chicago. Lecz w pełni doceniając ogromny wkład Pippena w triumfy Bulls, trzeba pamiętać, że w tych dwóch sezonach, w których Jordana brakowało (raz przez cały sezon, raz przez dwie trzecie rozgrywek), Bulls odpadli w drugiej rundzie play-offs. Chyba każdy bez trudu odpowie, czemu zawdzięcza Jordan zyskanie tak wielkiego dorobku osiągnięć - poprowadziła go do tego jego niezwykła natura wojownika, duch rywalizacji, pragnienie sukcesu.
Chyba każdy, kto choćby od kilku lat interesuje się losami Bulls, może podać własny przykład ilustrujący to, jak niesamowicie Jordan za każdym razem pragnie zwycięstwa. I nie tylko na koszykarskim boisku, lecz we wszystkim, czego się tknie. Także w golfie. Nawet w ping-pongu. Chuch Daly, obecnie coach Orlando Magic, a w 1992 trener amerykańskiej reprezentacji olimpijskiej, czyli pierwszego Dream Team, wspomina, jak w dniu wolnym od gier w Barcelonie wybrał się z Jordanem na partię golfa i nieznacznie go pokonał. Jordan wychodził z siebie ze złości i zdenerwowania, że przegrywa. Kiedy gra była w zasadzie skończona, zażądał jeszcze jednego, dodatkowego rzutu. Daly, na swoje nieszczęście, odmówił, zabrał kije i poszedł do hotelu. Nazajutrz o czwartej rano obudziło go łomotanie do drzwi "Chuck, to ja, Michael. Wstawaj, idziemy grać" - usłyszał.
Jordan nie pozwoli sobie także na to, by pozostać w tyle w sztuce żartobliwego przegadywania się z przeciwnikiem, tak, aby z wdziękiem, nie nachalnie zasugerować swoją wyższość. Podczas tego samego pobytu na Olimpiadzie w Barcelonie po hotelowym terenie przechadzało się trzech wówczas chyba największych asów amerykańskiego basketu : Jordan, Magic Johnson i Larry Bird. Magic miał już wtedy za sobą swe rozstanie z NBA i mówił właśnie o tym: z tęsknotą mówił o Lakers i o tym, jak dobrze byłoby móc do nich wrócić ze swej przedwczesnej, koszykarskiej emerytury. "Teraz wyjazd do Los Andeles na mecz, to dziecinnie prosta sprawa" - powiedział na to Michael, robiąc aluzję do tego, że czasy wielkiego "Showtime" Lakers minęły wraz z odejściem Johnsona. "Teraz , gdy jedziemy z wami grać, mógłbym właściwie brać ze sobą w składzie dwójkę moich dzieciaków. Ale gdybyś faktycznie wrócił, z respektu dla ciebie brałbym tylko jedno. " Jordan przekonał się, że po odniesieniu niemal wszystkich sukcesów, na jakie liczyć może koszykarz NBA nie jest łatwo nadal zachować w sobie pragnienie zaciętej rywalizacji i wygrywania - więc żeby nie poprzestać na tym, co już ma, wciąż szuka sobie nowych inspiracji. Przed jednym z meczów Chicago z Seatle w gazetach zacytowano George'a Karla, trenera Sonics, który zauważył, że Jordan już nie dochodzi tak często do kosza błyskotliwymi rajdami, woląc spokojne rzuty z wyskoku ze średniej odległości. Karl miał w zasadzie rację, ale wypowiedział ją w złej chwili: umotywował przeciwnika. W meczu z Supersonics Jordan zdobywał kosze na wszelkie możliwe sposoby, zaliczył 45 pkt, a po zwycięskim spotkaniu powiedział z ironii, że Karl, absolwent tej samej szkoły i zespołu Tar Heels, miał rację, bo on Jordan, jest już rzeczywiście wolniejszy i nie tak twardy jak dawniej. A trener pokonanych? Został w takim samym położeniu, jak wszyscy jego poprzednicy - ofiary geniuszu Jordana. Mógł tylko żałować, że cokolwiek mówił. "To prawda, powiedziałem tak" - tłumaczył. "Ale wcale nie to miałem na myśli. " Za późno. Dla Jordana nie liczą się poprawki po czasie. Znaleźć się świadomie lub być postawionym przez bieg wypadków przeciw Jordanowi - to sytuacja, która każdemu pozostawia niezatarte wrażenie, coś, co trzeba samemu przeżyć, by to zrozumieć.
I nie ma wyjątków: okazało się, że dotyczy to nawet człowieka tak opanowanego i doświadczonego, jak David Stern, komisarz ligi. "Z pewnością nigdy nie spotkałem żadnego człowieka o tak rozwiniętej potrzebie konkurowania" - mówi Stern. "Kiedy w NBA trwa lokaut, rozmawiałem z nim o sytuacji w lidze i siłą rzeczy była to obustronna wymiana argumentów i mocnych racji. I wtedy też jeszcze raz uwiadomiłem sobie, jak bardzo on nie znosi przegrywać. Było dla mnie jasne, że ta dyskusja też jest dla niego polem do rywalizacji - choć prowadzonej w spokoju i po przyjacielsku. " Po przyjacielsku... no pewnie, bo rozmówcą Jordana był opanowany, dojrzały i kompetentny w kwestiach prawa komisarz Stern, ale nietrudno przewidzieć, że gdyby do sporu przystąpił ktoś, kogo bardziej ponosi temperament, rozmowa mogłaby się skończyć wściekłą awanturą. "Wtedy mnie oświeciło" - mówi dalej Stern. "Zrozumiałem tę dwoistość : powłokę i wnętrze. Miałem przed sobą rozmówcę absolutnie grzecznego, tyle, że konsekwentnego. A w środku wyczuwało się człowieka, o nieograniczonej determinacji, twardego jak skała."
Przez tyle lat w lidze i wokół niej przybyły setki oświeconych w podobny sposób : tych, którzy sami przekonali się, ile może zdziałać ta ognista twardość, odziana w uśmiech i wdzięk. Bezsensowne jest przewidywanie, że nigdy nie pojawi się drugi Michael Jordan, bo pojawienia się takiej postaci w ogóle nie można przewidywać. Nikt nigdy nie zapowiadał, że pojawi się oryginał : pierwszy Michael Jordan. Jeśli jest w tym jakaś cząstka sensu, to tylko nieunikniona prawda, że od teraz już każda nowa wielkość w baskecie będzie porównywana do tej miary, jaka stał się MJ. Już teraz porównuje się do niego wielu. Jak dotąd bez skutku. Bo on okazał się genialny i w grze i w sztuce opanowania nas wszystkich swoją osobowością. A coś takiego zdarza się tylko raz.
Niniejszy tekst powstał na podstawie miesięcznika "Magic Basketball" z października 1998 roku.