"Pozostałem sobą" - rozmowa z Jordanem

Za zgodą serwisu Expatpol poniżej prezentujemy pożegnalną rozmowę z Michael'em Jordan'em, którą przeprowadził Przemysław Garczarczyk przy współpracy z Yoko Mijayi

„Bip, Bip, Bip” - te dźwięki telefonu dochodzą z kieszeni Michaela Jordana, ale najlepszy koszykarz wszechczasów nie zwraca na nie uwagi, choć będą nam towarzyszyć przez prawie godzinę wywiadu. Michael Jordan wygląda na człowieka, który pogodził się już z tym, że nigdy więcej definitywnego końca kariery na parkietach NBA i biznes nie jest dla niego najważniejszy. Te dźwięki są jak tykanie zegara, jak kolejna wskazówka, że czas zapomnieć o krótkich spodenkach zawodnika i zamienić je na garnitur sportowca-biznesmena.

Kiedy Jordan zaczynał tegoroczny sezon powiedział, że jego ostatnim celem jako koszykarza będzie wprowadzenie Waszyngton Wizards do NBA playoffs. „To będzie dla drużyny jak mistrzostwo ligi” - argumentował Jordan. Kiedy rozmawialiśmy w biurze Jordana w waszyngtońskim MCI Center, wiadomo było, że ten cel nie został osiągnięty, ale Michael nie wydaje się być załamany jedną ze swoich niewielu sportowych porażek. Jest otwarty, nawet bardziej serdeczny niż zwykle, kiedy opowiada o swoich ostatnich dniach w roli koszykarza, komentuje kolejne decyzje o powrotach na parkiety NBA, ocenia swój wpływ na ukochaną dyscyplinę sportu i następców. Tak naprawdę żałuje tylko jednego - że nie miał szansy zdobywać z Chicago Bulls kolejnych tytułów.

- Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, powiedziałeś, że wracając do ligi w wieku 39 lat czujesz się jak żółw, który chce dogonić zająca. Dogoniłeś?


Michael Jordan: Nie miałem wyboru. Zajęło mi trochę czasu, by pod względem fizycznym podołać nakładanym na każdego koszykarza NBA obciążeniom, ale zawsze wiedziałem na co mnie stać. Nawet nie próbowałem być takim zawodnikiem jak ten Jordan, który grał w Chicago Bulls. Chciałem wrócić i uczyć koszykówki, a nie zdobywać po 30 punktów w meczu. Teraz czas zwolnić, pogodzić się z emeryturą. Nie ma z tym problemu, nie mam tej dawnej pokusy, która szeptała mi do ucha by pograł jeszcze jeden rok.

- Nie ma więc problemów z tymi, którzy powtarzali, że „Michael nie jest już tym koszykarzem co kiedyś”?

Michael Jordan: To ludzka natura. Jakim cudem mając 40 lat mógłbym być tak dobry jak kiedy miałem 28? Ale na boisku miałem też zupełnie inne zadania i dobrze wiem, co mogę zrobić, bo psychicznie jestem tym samym człowiekiem co kiedyś. Inaczej - wiem więcej o tym, jak być użytecznym dla zespołu, niż kiedy miałem 25-26 lat.

- Powiedziałeś jednak kiedyś, że nie będziesz grał w koszykówkę, jeśli przekonasz się, że wiek ogranicza twoje umiejętności. Dlaczego zmieniłeś zdanie?

Michael Jordan: Pasja, miłość do sportu. Po prostu nie doceniłem tego, jak bardzo będzie mi brakowało biegania z piłka po parkiecie. Ale nie jestem znowu taki najgorszy - pewnie, że nie ma mowy o takich wsadkach jakie miałem przed dekadą, ale rzucać potrafię tak samo, a jest parę rzeczy, które robię na boisku lepiej niż przed laty. Odchodzę z czynnej koszykówki, ale to nie znaczy, że nie kocham tego sportu. Wprost przeciwnie - teraz chyba bardziej niż kiedyś.

- Wizards nie zakwalifikowali się do playoff. Czy więc warto było wracać? Czy potrafisz ocenić siebie jako generalnego menedżera?

Michael Jordan: Na pewno było warto, by przynajmniej teraz wiadomo, czego klubowi brakuje. Przez dwa lata oglądałem nowe koszykarskie pokolenie, przekonałem się jak wygląda przyszłość NBA. Nie wiem czy mogę jako zawodnik oceniać to, co zrobiłem jako generalny menedżer. Wydaje mi się, że wiem, jaką chcę zbudować drużynę, umiem oceniać talenty, ale najtrudniejsze jest zrozumienie wszystkich finansowych aspektów prowadzenia drużyny. Nie chcę się oceniać, bo w sumie niczego z Wizards nie osiągnąłem. Nie ma się czym chwalić bo dopóki nie ma się drużyny, która wygrywa, to nie ma do tego powodów.

- Czy mając możliwość spojrzenia na zespół zarówno z perspektywy zawodnika, jak i generalnego menedżera inaczej oceniasz pracę dawną Jerry Krause’a w Chicago Bulls?

Michael Jordan: Inaczej, ale on miał wielkie szczęśćcie mając w drużynie takiego koszykarza jak ja - kogoś, kto „ciągnął” za sobą cały zespół, wymagał od siebie zawsze więcej niż od innych, koszykarza, który zawsze był gotowy zrobić wszystko dla drużyny. Ja tego nigdy nie miałem w Wizards. Mnie też nie udało się być kimś takim, chociaż próbowałem. Nie znalazłem partnerów z taką samą pasją do wygrywania.

- Pobawmy się jeszcze przez chwile w gdybanie: powiedzmy, że to ty jesteś generalnym menedżerem Bulls w 1998 roku - co zrobiłbyś inaczej niż Jerry Krause? Czy zostałbyś w Chicago gdyby na jego miejscu był wtedy ktoś inny?

Michael Jordan: Bardzo wiele - na pewno znalazłbym sposób by pozostawić trzon mistrzowskiej drużyny, dobrać kilku młodych koszykarzy „po naukę„ i ciągle mieć zespół z mistrzowskimi aspiracjami. Kiedy odszedłem ja, Phil (Jackson), Scottie (Pippen) i Dennis (Rodman) zabrakło pasji do zwyciężania. Tego nie da się nauczyć młodych zawodników, to przychodzi wraz z sukcesami, a Jerry myślał, że jest to coś łatwego do zastąpienia. Dziś wiemy jak bardzo się pomylił. Moje odejście z Chicago nie było jednak związane z jego osobą, bo przez tyle lat jakoś przeżyłem jego towarzystwo więc dałbym sobie radę przez parę następnych lat. Nie mogłem się pogodzić ze zmianą trenera. Po tylu latach współpracy z Philem Jacksonem, miałbym od nowa budować zrozumienie z trenerem, który nigdy w życiu nie prowadził zespołu NBA i przyszedł prosto z uniwersytetu? To nie miało sensu, ale gdyby Phil wtedy został, to i ja bym nadal grał w Chicago Bulls. Może nawet wystarczyłaby obecność jego zastępców, ludzi, których znałem, którym ufałem.

- Czy żałujesz dzisiaj tamtej emerytury?

Michael Jordan: Nie, bo bez tego nigdy nie wylądowałbym w Waszyngtonie. Żałuję tylko, że nie mogliśmy z tamtą drużyną spróbować zdobyć siódmego mistrzostwa. Że przegraliśmy poza parkietem.

- Już od początku sezonu powtarzałeś, że jest to twój ostatni rok, że decyzja o odejściu z koszykówki jest tym razem w 100 procentach nieodwołalna. Czy podczas sezonu nie miałeś ochoty zmienić zdania?

Michael Jordan: Nie, to była od początku przemyślana decyzja. Dlatego powiedziałem to w listopadzie minionego roku, bo nie chciałem tych ciągłych pytań czy będę grał, w jakiej drużynie, itd, itp. Znam siebie lepiej niż ktokolwiek inny. Wiem, kiedy nie potrafię sprostać własnym wymaganiom.

- Odchodzisz zostawiając w NBA koszykarzy, którym przypina się etykietkę "następnego Michaela Jordana". Sam najlepiej wiesz, jak trudne jest porównywanie umiejętności zawodników.

Michael Jordan: To bardzo ludzkie, bo przeciętny kibic, tak jak dziennikarze lubi się bawić w porównywanie talentów. Ale ja nigdy nie grałem przeciwko Kobe Bryant'owi u szczytu moich umiejętności, nie wiem też jak dałbym sobie radę z Tracy McGrady. Nikt też nie wie czy ja byłem lepszy niż Julius Erwing, bo on grał w innych czasach. Jedyne co mamy ze sobą wspólnego to fakt, że pewnie w młodości oglądamy swoich idoli na ekranach telewizorów - ja oglądałem Erwinga, jestem pewien, że Kobe i Tracy oglądali Bulls, kiedy zdobywaliśmy tytuły. Najważniejsze, by obaj potrafili wyrobić własną indywidualność, ale chyba im się to udaje.

- Czyli to jest dwójka graczy, którzy są najbardziej podobni do ciebie?

Michael Jordan: Tak przynajmniej twierdzicie wy, dziennikarze, ale przyznaję, że coś w tym jest. Wcześniej był jeszcze Vince Carter, ale on ma ostatnio zbyt dużo kontuzji by mieć szansę na normalny rozwój.

- Jak oceniasz rozwój talentu Bryant'a? Jaką rolę odgrywa w tym Phil Jackson?

Michael Jordan: Phil nauczył go, że można wygrywać mecze także w defensywie. Cisnął go przez dwa sezony i teraz Bryant jest prawie kompletnym koszykarzem, a będzie jeszcze lepszy, bo przyjął na siebie odpowiedzialność pomagania drużynie w każdy możliwy sposób. To potrafi tylko niewielu koszykarzy.

- Nie tylko Tracy, Kobe czy Vince, ale jest w lidze wielu innych zawodników, którzy uczyli się koszykówki patrząc na ciebie. Jak oceniasz swój wpływ na NBA?

Michael Jordan: Nie ulega wątpliwości, że sporo tych chłopaków próbuje naśladować rzeczy, które ja robiłem z Bulls, stara się być takim koszykarzem jak ja. To najwyższe wyróżnienie jakie można otrzymać. Zresztą nie tylko w Stanach. Liga stała się popularna w krajach o których kiedyś nawet nie myśleliśmy, że tam grają w koszykówkę.

- Co chciałbyś im przekazać?

Michael Jordan: By kochali grę, której poświęcają sporą część życia. To dlatego grałem w koszykówkę mając 40 lat, a nie dla kolejnego czeku. Jeśli będą myśleli tylko o pieniądzach, nie mają szansy na przejście do historii tego sportu.

- Tak naprawdę miałeś trzy kariery - pierwszą do sportowej emerytury w 1993 roku, drugą kiedy wróciłeś by zdobyć z Chicago Bulls trzy następne tytuły i wreszcie tą ostatnią, w Waszyngtonie. Jaka była między nimi rożnica?

Michael Jordan:
Pierwsza z nich upłynęła na zrozumieniu co znaczy słowo "zwycięzca", druga na utrzymaniu tego poziomu, a ta ostatnia na pełnym zrozumieniu gry. W Wizards starałem się być instruktorem, nauczycielem, już nie studentem. Ostatni etap mojej kariery był najtrudniejszy, bo gra nigdy nie sprawiała mi problemów. Co innego widzieć koszykówkę oczyma innych zawodników, spróbować im wytłumaczyć źródło mojej pasji, mojego poświęcenia. Kiedy na ostatnim meczu NBA All Star powiedziałem, że moim jedynym życzeniem dla tych, którzy grają dziś i będą grać w koszykówkę po moim odejściu jest by pozostali "wierni grze", właśnie to chciałem przekazać: nigdy nie myśl, że już wszystko umiesz, że gra nie ma dla ciebie tajemnic. Pozostań taki sam grając w koszykówkę dla przyjemności, gdzieś na betonowym placu, jak wtedy, kiedy masz miliony dolarów i stawką jest mistrzostwo NBA. Mnie to się chyba udało.



autor: Przemysław Garczarczyk
 

Copyright © 2001  jordan.probasket.pl  Wszelkie prawa zastrzeżone.